piątek, 23 maja 2014

 Wracając z dodatkowych dwóch elapsji zastanawiałam się nad wieloma rzeczami. Co na mnie czeka w domu? Suto zastawiony stół czy może resztki kolacji? Myślałam też, jak od wielu dni często mi się zdarzało, o Whitmanie. Gdzie się ukrył? Czy jest w Anglii, a może wyjechał za granice, na przykład do Stanów, żeby tam w spokoju doczekać końca sowich dni? Jeśli postanowił dać mi spokój to czy jest sens to niszczyć, szukając go? Przypomniałam sobie jego ciepłu uśmiech, gdy witał mnie w nowej szkole... Wydawał mi się wtedy taki miły. Czy już wtedy wiedział, że będzie musiał mnie zabić? Och, ale jestem głupia, oczywiście że wiedział. Wiedział to już od ponad 200 lat! Ten miły uśmiech był tylko przykrywką i oznaką radości na myśl o swoim przyszłym nieśmiertelnym życiu.
 Z rozważań wyrwał mnie Xemerius, który znalazł się w samochodzie nie wiadomo jak i kiedy i przypatrywał mi się czujnie.
 - No i co? Uszłaś z życiem? - spytał, sadowiąc się na fotelu.
 - Jak widać. - odpowiedziałam. - Było całkiem dobrze.
 - Nie uwierzysz kogo spotkałem.
 - Mam zgadywać?
 Xemerius kiwnął głową. Rzuciłam pierwszą lepszą osobę, która przyszła mi na myśl: Charlotta.
 - Skąd wiedziałaś? - rzekł rozczarowany, zaraz jednak się uśmiechnął. - Nie tylko ją. Nie uwierzysz kogo jeszcze. - tym razem jednak nie dał mi zgadywać. - Gideona.
 Informacja nie wywołała na mnie takiego wrażenia, jakiego spodziewał się Xemerius. Spojrzałam na niego z uniesioną brwią w pytaniu: i cóż w tym szczególnego?
 - Mam newsa związanego z nimi. Gdy najedzony i senny wracałem przed godziną z mojej codziennej wyprawy mającej na celu pilnowanie spokoju w mieście, zauważyłem dwoje podejrzanych rozmawiających ze sobą. Natychmiast podleciałem w ich kierunku aby zarejstrować temat rozmowy. Niestety, spotkanie dobiegało już końca i zdążyłem być świadkiem tylko słów pożegnania a także towarzyszącemu im... - przerwał dla dodania dramatyczności chwili, a ja wstrzymałam oddech zastanawiając się o co chodzi. - ...pocałunkowi.
 Emocje opadły. Spojrzałam na Xemeriusa sennym wzrokiem.
 - Nie ściemniaj.
 - Mówię prawdę. - zarzekał się. - Ale to nic poważnego, tylko pocałunek w policzek. Za to Charlotta wyglądała tak, jakby się miała rozpłynąć.
 Nic dziwnego, w końcu była zakochana w Gideonie. A on zamiast uważać i trzymać się od niej z daleka, daje jej jakieś całusy. Może to nic takiego, ale nie w tym przypadku. Byłam ciekawa o czym też mogli rozmawiać... Może o imprezie u Cynthii?
 Xemerius zaczął chichotać i odniosłam niemiłe wrażenie, że stroi sobie ze mnie żarty.
 - Z czego się śmiejesz? - spytałam poirytowana.
 - Bo wyobraziłem sobie minę Charlotty, gdy dowiaduje się, że ktoś był świadkiem jej słabości.
 Uśmiechnęłam się. Wyobraziłam sobie minę Charlotty, gdy dowiaduje się, co ja i Gideon robiliśmy w 1912 roku.


                                               *


 Informacja, którą przekazał mi Xemerius wytrąciła mnie nieco z równowagi, więc gdy przyszłam do domu chciałam tylko, mimo głodu, iść do pokoju i obgadać to z Leslie przez telefon. Niestety, okazało się, ze musiałam zjeść najpierw kolację z moją rodziną. Plusem było, że bez Charlotty, lady Aristy i ciotki Glendy. W innym przypadku nikt nie czekałby na mnie z kolacją.
 - Charlotta, ciotka i lady Arista pojechały chwilę temu do jakiejś filharmonii. - oznajmiła mi Caroline. - A pan Bernhard wyjechał załatwić kilka spraw na mieście.
 - Och, a co na kolację? - spytałam niecierpliwie.
 - Tosty z jajecznicą i pizza wegetariańska.
 - Czemu wegetariańska? - westchnęłam rozczarowana.
 Miałam ochotę się najeść po wsze czasy, ale pizza wegetariańska to raczej słaba opcja.
 - Mama zamawiała.
 Weszłyśmy do jadalni i poczułam cudowny zapach tostów. Przynajmniej one nie był wegetariańskie.
 - Dzień dobry. - przywitałam się.
 - Dzień dobry. - odpowiedzieli pozostali.
 Mama zmierzyła mnie nieprzyjemnym wzrokiem a ja zastanowiłam się czy nie mam wypisane na twarzy skąd właśnie wracam. Ale chyba tak nie było, bo gdy się do niej uśmiechnęłam, spuściła wzrok i zajęła się pizzą, którą jadła chyba tylko ona.
 Usiadłam obok Nicka i nałożyłam sobie na talerz jeszcze dymiące tosty z szynką, serem i pieczarkami. Pachniały cudownie, ale to już chyba mówiłam.
 - Jak tam elapsja? - spytała dziwnym głosem mama.
 - Jak zawsze, czyli nudno. - odparłam, zajadając tosty. Nie było to całkiem kłamstwo, bo po wyprawie do 1912 poddałam się jeszcze dwugodzinnej elapsji i faktycznie było nudno.
 - To dobrze. Nie jedz tak szybko bo cię rozboli brzuch.
 Ton jej głosu wskazywał, że wydarzyło się coś szczególnego podczas mojej nieobecności. Zjadłam spokojnie kolację i postanowiłam dowiedzieć się o co chodzi.
 - Okej. Coś się stało?
 - Skoro nie wiesz to widocznie nic. A może jednak masz mi coś do powiedzenia?
 Zastanowiłam się. Czy ostatnio dostałam jakąś złą ocenę? Nie, mama nigdy tak bardzo nie przejmowała się moimi ocenami. A może coś zniszczyłam? Bo chyba nie robiłaby takiej afery o żel pod prysznic.
 Pokręciłam głową i wzięłam ostatni kęs tosta.
 - W takim razie to może ja muszę ci coś powiedzieć. Ciocia Maddy opowiedziała mi o swojej ostatniej wizji. Ja natomiast zadzwoniłam do Strażników.
 No to pięknie. Spojrzałam na ciocię Maddy. Przecież ją prosiłam, żeby nikomu nie mówiła a już na pewno nie mamie. Teraz wszystko się skomplikuje. Strażnicy będą mieli pretensje. Gideonowi też nic nie powiedziałam...
 - Ciociu, jak mogłaś? - rzuciłam z wyrzutem. - Prosiłam cię o dyskrecję! Liczyłam na ciebie!
 Ciocia spojrzała na mnie zbolałym wzrokiem.
 - Aniołku nie mogłam inaczej. Tu chodzi o twoje życie...
 - Ciociu, nie tłumacz się. - rzekła mama. - Zrobiłaś to, co powinnaś była zrobić. Gwendolyn najwidoczniej nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Trzeba decydować za nią.
 - Myślisz, że to takie proste?! - wyrzuciłam z siebie. - Dla ciebie może tak bo nie jesteś na moim miejscu. Nawet nie próbujesz się na nim postawić. Wszystko mogłoby być inaczej, gdybyś... - urwałam, nie wiedząc czy naprawdę chcę powiedzieć to, co miałam na myśli.
 Mama patrzyła na mnie wyczekująco.
 - No, dokończ. Gdybym co?
 - Och, daj spokój. - krzykiem nic nie wskóram więc rzuciłam w spokojny, acz zdecydowany ton.
 - O co chodzi? Co z tą wizją? - wtrącił Nick.
 Kompletnie zapomniałam o obecności mojego młodszego rodzeństwa. Mama chyba też, bo popatrzyła zdziwiona na Nicka i Caroline, która wpatrywała się w swój talerz. Po chwili jednak otrzeźwiała i kazała im iść do swoich pokoi.
 - Nie, to ja pójdę. - odezwałam się.
 Dla mnie rozmowa była już skończona.
 - Zaraz, nigdzie nie pójdziesz. Musimy sobie coś wyjaśnić. - jeszcze nie skończyła a zadzwonił dzwonek.
 - Pójdę otworzyć. - szybko wstałam i wyszłam.
 W drodze na dół dziękowałam Bogu za to, że pan Bernhard miał coś do załatwienia. I prawdopodobnie to on wracał. Z jego pomocą miałam szansę uciec do swojego pokoju.
 Szybko zbiegłam po ostatnich schodkach i otworzyłam drzwi. Tuż za progiem stał Gideon.

piątek, 31 stycznia 2014

 - Mamy jeszcze godzinę. Dlaczego tak się zerwałaś? - zapytał Gideon, gdy byliśmy już na zewnątrz, a drzwi do domu lady Tilney były zamknięte.
 - Atmosfera trochę siadła. A poza tym byłeś taki przybity, że już nie mogłam dłużej na to patrzeć. - mruknęłam i dałam mu całusa w policzek.
 - A ile razy ci już mówiłem jak bardzo cię kocham. - nachylił się nade mną.
 - Za mało.
 Nachylił się jeszcze bardziej i już chciał mnie pocałować, gdy tuż obok rozległ się gwizd.
 - Może jednak was podwieźć? - zaśmiał się Paul.
 Gideon odsunął się a ja spiekłam raka, co wywołało jeszcze większą salwę śmiechu u Paula.
 - Okej, chciałem tylko powiedzieć, żebyś nie miał za złe Lucy, jej zachowania, Gideonie. Taka już jest. Z pewnością, przy następnym spotkaniu będzie cię za to przepraszać.
 - Nie ma o czym mówić, Paul. - rzucił Gideon. Początkowa uraza chyba mu już minęła. - Zresztą Lucy miała rację.
 - Nawet jeśli, nie powinna wyrażać tego w ten sposób. - spojrzał na mnie i znów zachichotał, bo ja wciąż byłam czerwona jak burak. - Nie przeszkadzam już wam, muszę jeszcze pojechać na targ. No a wy podobno bardzo się śpieszycie. Gwendolyn?
 Popatrzyłam na niego.
 - Tak?
 Podszedł do mnie i z pewnym wahaniem przytulił mnie. Był to taki ojcowski gest, którego bardzo brakowało mi od śmierci taty i dziadka, że odwzajemniłam go.
 - Wszystko będzie dobrze. Pamiętaj, że wszyscy cię kochamy. - szepnął mi do ucha i odsunął się.
 - Bądźcie zdrowi. - rzucił i odszedł.
 Popatrzyliśmy na siebie z Gideonem. 'Wszyscy cię kochamy'.
 - Chodźmy. - ruszyłam wolnym krokiem w stronę kościoła. - Wiesz, pierwszy raz widziałam cię takiego, hmm..., smutnego.
 Gideon przez chwilę szedł koło mnie w milczeniu.
 - Po prostu nie chciałbym żeby komuś stała się krzywda przeze mnie.
 - Gideon, zrozum, to nie twoja wina.
 - Nie tak dawno mówiłaś inaczej. - mruknął, nie patrząc na mnie.
 - To było dawno. I już tak nie myślę.
 - Okej, porozmawiajmy o milszych sprawach.
 'O ile teraz w ogóle mogę się skupić na czymś innym niż ucieczka hrabiego.' - pomyślałam.
 - Caroline tęskni za tobą. - rzuciłam niby od niechcenia i zerknęłam na Gideona w oczekiwaniu na rumieniec. Niestety, Gideon chyba nigdy się nie rumienił.
 - Och, i to są te milsze sprawy? - parsknął śmiechem. - Tak, Caroline jest naprawdę słodka, ale wolę jej siostrę.
 - A myślałam że kuzynkę. - rzekłam i zaraz tego pożałowałam.
 - Nie zaczynaj, Gwendolyn. - westchnął. - A co właściwie u Charlotty?
 Nie miałam ochoty na rozmowy o mojej kuzynce, ale sama byłam sobie winna.
 - Cała o zdrowa. Ucierpiała tylko jej duma.
 - Domyślam się. Sądzę, że mamy jeszcze bardzo dużo czasu więc może jest coś o czym chciałabyś porozmawiać?
 - Hm... Jak idą poszukiwania hrabiego?
 Gideonowi zrzedła mina.
 - Szczerze? W ogóle nie idą. - prychnął. - Strażnicy i detektywi przez nich wynajęci nie potrafią wykorzystać swoich znajomości. Na razie są na etapie zgaduj-zgadula. Mam wrażanie, że wuj Falk i tak nie mówi mi wszystkiego. Chyba straciłem swoją pozycję w loży.
 Zastanowiłam się na chwilę nad jego słowami i spojrzałam na niego z ukosa.
 - Myślisz, że oni wciąż wierzą w świętość hrabiego?
 - Nie wiem, co mam o tym myśleć. Po prostu chyba nasze dowody i zapewnienia nie były w stanie zburzyć zaufania do hrabiego budowanego przez ponad dwieście lat.
 - Może jednak trzeba było im powiedzieć całą prawdę, a wtedy zajęliby się tym, co do nich należy.
 - Mam przynajmniej nadzieję, że dobrze pilnują twojego domu.
 - Może lepiej będzie pokazać im te przepowiednie które dostałeś od Paula.
 - Mogliby się nieźle wkurzyć, że prowadziliśmy tajne śledztwo bez ich wiedzy a w dodatku mamy swój własny chronograf z zamkniętym kręgiem. Strażnicy to ciągłe zasady. Nie trzymasz się reguł? Wypadasz.
 No tak, nie wiadomo co Kroniki Strażników przewidywały jako karę dla zdrajców. Choć zaraz, Alcott został zamordowany. Ale chyba w tych czasach Strażnicy nieco zhumanitaryzowali  metody dawania nauczki.
 - Naprawdę, nie warto się tym przejmować. Przynajmniej na razie. Mamy po swojej stronie doktora White'a.
 - No i zawsze jest nadzieja, że hrabia sobie odpuścił.
 Gideon zatrzymał mnie i spojrzał mi w oczy.
 - Chyba w to nie wierzysz, co? Hrabia nigdy się nie podda, nigdy nie odpuści. I będzie dla ciebie lepiej, jeśli zaczniesz w to głęboko wierzyć.
 Spuściłam wzrok. No tak, byłam bardziej naiwna niż myślałam. Hrabia miałby zrezygnować po dwustu latach? Nonsens.
 Gideon pogładził mnie po głowie i wiedziałam, że się z nim zgadzam, ale nie chciałam, żeby pomyślał, że wystarczy, ze coś powie a ja od razu go poprę.
 - Rozumiem. To dlaczego jeszcze nie zaatakował?
 - Zapewne nas zwodzi. Chce, żebyśmy stracili czujność. Poczeka jeszcze jakiś czas i zaatakuje w najmniej spodziewanym momencie. - to co mówił było racjonalne. - Dlatego jestem ostatnio czujny. Powiedziałem Strażnikom, żeby nie rozmawiali o tej sprawie w obecności osób spoza Kręgu Wewnętrznego.
 Znałam mało osób spoza Kręgu Wewnętrznego, a właściwie tylko jedną, rudowłosą i ciapowatą. Ale to chyba niemożliwe, żeby Marley knuł jakiś spisek.
 - Chyba nie sądzisz, że Marley jest zdrajcą?
 Gideon zachichotał.
 - No co ty? Nie możemy jednak wykluczyć, że wśród adeptów jest ktoś od Whitmana.
 Faktycznie. Whitman na pewno o tym pomyślał. W taki sposób mógłby dowiedzieć się, kiedy sobie odpuściliśmy i dać o sobie znać.
 - A co z Marleyem? Dlaczego go nie wyrzucicie?
 Zauważyłam, ze zbliżamy się do kościoła i natychmiast straciłam zainteresowanie Marleyem, Strażnikami a nawet hrabią.
 Ale Gideon nie.
 - Nie można nikogo tak nagle wyrzucić z loży. To cała masa procedur. I nie chcemy przecież, żeby ktoś zrobił nam reklamę w mediach. - uśmiechnął się. - O, już jesteśmy! Mamy dokładnie 30 minut do przeskoku, według mojego zegarka. Masz może jakiś pomysł, jak moglibyśmy konstruktywnie spędzić ten czas?
 Konstruktywnie? Gdybym tylko wiedziała co to znaczy!
 Miałam jeden pomysł, dość uniwersalny ale bardzo atrakcyjny.
 - Mam tylko nadzieję, że w środku nie czeka na nas ksiądz z komendantem, żaby nas aresztować za włamanie do kościoła. - szepnął Gideon.
 W środku na szczęście nikogo nie było. Właściwie wszystko było tak jak pozostawiliśmy. Nawet moja wsuwka do włosów leżała porzucona na posadzce.
 Rzuciłam okiem na konfesjonał. Zachęcał do ukrycia się w nim. Skarciłam się za nieczyste myśli w kościele. Mam nadzieję, że nie pójdę za to do piekła.
 - Gwendolyn, naprawdę nie powinnaś tego robić. - odezwał się Gideon zachrypniętym głosem.
 - Czego? - spytałam zdezorientowana.
 - Dobrze wiesz o czym mówię.
 Cholera, co znowu schrzaniłam?
 - Nic nie robię. - próbowałam się bronić.
 - Robisz. - podszedł do mnie całkiem blisko i szepnął mi do ucha. - Niszczysz mnie.
 Pocałował mnie w szyję.
 - Właściwie teraz to ty mnie niszczysz.
 Objął mnie w talii i wędrował ustami po mojej szyi i wyżej aż dotarł do ust. Zatrzymał się i spojrzał mi w oczy.
 - Naprawdę nie chcę tego robić w kościele. Ale mam nadzieję, że Bóg mi wybaczy.
 Próbowałam się uśmiechnąć, zwłaszcza, że wcześniej myślałam o tym samym. Gideon bardzo powoli zbliżał się do moich ust, co było dla mnie udręką, więc złapałam go za kołnierz koszuli i przyciągnęłam do siebie. Gdy nasze usta się zetknęły, wiedziałam już, że siedzę w tym po uszy.
 Że siedzimy w tym po uszy oboje.
 I to był pierwszy moment, w którym pomyślałam, że naprawdę cieszę się z posiadania tego koszmarnego genu.

środa, 29 stycznia 2014

 Drzwi otworzył nam Millhouse, co mnie kompletnie nie zdziwiło. Nieskazitelna biel jego rękawiczek i koszuli raziła w oczy.
 - Dzień dobry. - odezwał się Gideon z uśmiechem.
 - Zaanonsować lady Tilney? - zapytał Millhouse i od razu dodał. - Czy pani Montrose i pan de Villiers mają państwu towarzyszyć? Proszę udać się do salonu na piętrze.
 I odszedł. Najwyraźniej jego pytania miały być retoryczne.
 Gdy znaleźliśmy się w salonie, od razu opadłam na pierwsze z brzegu krzesło. Ledwo to zrobiłam a do pokoju weszli gospodarze i musiałam się podnieść z miejsca.
 - Dzień dobry. - przywitał się uprzejmie Gideon.
 Ja natomiast stałam jak słup soli.
 - Dzień dobry. - odpowiedziała lady Tilney.
 Gideon rzucił mi spojrzenie mówiące, żebym się ogarnęła z łaski swojej, a ja zrobiłam minę świadczącą o tym, że cały czas nie próbuję nic innego.
 - Cześć. - wydusiłam niezbyt kulturalnie i zaczęłam się zastanawiać czy na początku XX wieku używało się już tego zwrotu.
 Lucy i Paul uśmiechnęli się do mnie, jakbym była ostatnią żyjącą idiotką na tym świecie. W ich postawie dało się wyczuć, że chcą podejść do mnie, powiedzieć coś od serca, że tęsknili i martwili się o mnie, ale bali się mojej reakcji. I nie byli w tym osamotnieni; Gideon podszedł trochę bliżej i złapał mnie za dłoń. Był to ogromnie dodający otuchy gest. Wszystko trwało może dwadzieścia sekund, ale dla mnie minęła cała wieczność i byłam już właściwie gotowa na powrót do teraźniejszości.
 - A więc, nie będę ukrywał, że nie jesteśmy tu w celach towarzyskich. - zaczął spokojnie Gideon.
 Paul i Lucy spojrzeli po sobie.
 - Domyślam się. - powiedział Paul.
 - Usiądziecie? - zaproponowała lady Tilney. - Czego się napijecie: kawy czy herbaty?
 - Tak jak powiedziałem, lady Tilney, nie jesteśmy tu po to, żeby się napić herbaty. - westchnął Gideon.
 - Ja z chęcią bym się napiła herbaty. - wtrąciłam pośpiesznie.
 - Och, oczywiście. Z mlekiem?
 - Oczywiście.
 I już jej nie było. Właściwie to myślałam, że zleci zrobienie herbaty służbie. Możliwe, że wyczuła na co się zanosi i nie chciała w tym uczestniczyć.
 - No to opowiadajcie. Jak wam poszło?
 - Wszystko się udało? Mam rację? - zapytała z nadzieją Lucy, aż nie chciałam odbierać jej tej nadziei.
 - Początkowo tak właśnie myśleliśmy. Powróciłem do 2011 roku bez problemów. Hrabia i Gwen już na mnie czekali. Swoją drogą to jednak osoba z Kręgu Wewnętrznego okazała się być hrabim. Whitman.
 - To przecież nauczyciel Gwen, prawda? - zauważyła Lucy.
 Postanowiłam się włączyć do rozmowy, żeby Gideon nie przemilczał ważnych kwestii.
 - Tak, to był mój nauczyciel i wypadałoby zaznaczyć, że próbował...
 - Gwendolyn, naprawdę nie mamy czasu na szczegóły. - przerwał mi Gideon.
 Co on chrzanił? Przecież mieliśmy w cholerę czasu.
 Zamknęłam usta i spuściłam wzrok. Widocznie znów przypadała mi rola potakującej.
- Jak się potem okazało, antidotum zadziałało - mówił chyba o kamieniu filozoficznym. - Uwięziliśmy hrabiego, Strażnikom wcisnęliśmy historyjkę i wydawało się, że to koniec naszych kłopotów.
 Kwestię doktora White'a chyba też uważał za szczegół.
 - Ale po kilku dniach hrabia uciekł.
 Zapadła cisza. Weszła lady Tilney z herbatą i miną świadczącą o tym, że słyszała każde słowo. Sięgnęłam po szklankę i upiłam kilka łyków.
 - Jak to, uciekł? - krzyknął Paul, jakby dopiero teraz dotarło do niego co powiedział Gideon.
 - No cóż, muszę się przyznać do błędu Strażników. N ie zadbaliśmy wystarczająco o zamknięcie hrabiego.
 - Ale zaraz, zaraz. Przecież on nic nie może zrobić Gwendolyn. - uśmiechnęła się lady Tilney.
 - Nie bezpośrednio. - szepnął Gideon.
 - Szantażował mnie. - zaczęłam. - Zanim Gideon powrócił do 2011 roku groził mi, że do zabije, jak się nie zabiję. A jeśli to nie pomoże to pozabija wszystkich moich bliskich, a wtedy już na pewno popełnię samobójstwo, a on będzie mógł żyć wiecznie.
 - Co za sukinsyn. - mruknął Paul, głos mu zadrżał i złapał się za głowę. - Co my teraz zrobimy? Tyle wysiłku i starań na nic.
 - Gideonie, liczyliśmy na ciebie. - wyszeptała Lucy bliska płaczu.
 Spojrzałam na Gideona. Spuścił głowę i wpatrywał się w swoje dłonie. Pamiętałam jeszcze, jak to ja na niego naskoczyłam za niedopilnowanie hrabiego. Teraz role się odwróciły i to ja ściskałam jego dłoń w pocieszającym geście. Niesprawiedliwie był oskarżany przez Lucy więc wzięłam jego stronę.
 - Ależ to nie wina Gideona. Zrobił wszystko co było w jego mocy.
 Tyle, że Gideon już chyba sam stracił w to wiarę.
 - Nie wydaje mi się. Mógł wziąć sprawy we własne ręce, a nie pozwalać Strażnikom na zajęcie się hrabim. Jedyne, co oni potrafią robić to wielbić hrabiego i krytykować wszystkich innych.
 - Nie mówcie o Gideonie tak, jakby go tu nie było. - rzuciła lady Tilney.
 - Gwendolyn ma rację. - wtrącił Paul. - To nie twoja wina Gideonie, przynajmniej nie całkiem.
 - Szukanie winnego nic tu nie da. - stwierdziła moja przodkini. - Po za tym kto mógł przewidzieć, ze hrabia spróbuje uciec?
 - Kiedy to się stało? Strażnicy robią coś w tej sprawie?
 Czułam, że przejęłam pałeczkę od Gideona.
 - Tak wysłali już wielu adeptów w pościg.
 - Mama nadzieję, ze znajdą go tak szybko jak im uciekł. - prychnęła Lucy. - I że przyłożą się do tego bardziej niż do pilnowania go.
 Ostatnie zdanie było ewidentnie skierowane do Gideona, zwłaszcza, że wzrok Lucy spoczywał właśnie na nim. Gideon, wciąż ze spuszczonym wzrokiem, nie mógł tego zobaczyć, ale ja to zobaczyłam i nie zamierzałam się na to zgadzać.
 Spojrzałam na zegarek i zerwałam się z udawanym dramatyzmem.
 - Och, musimy już wyjść, żeby na czas zdążyć do kościoła.
 Gideon popatrzył na mnie zdziwiony a ja rzuciłam mu znaczące spojrzenie (przynajmniej dla mnie było ono znaczące), które zarejstrowała tylko lady Tilney. Na szczęście uśmiechnęła się tylko do mnie i nic nie powiedziała.
 - Nie dopiłaś herbaty. - rzekła Lucy, już bez cienia gniewu.
 Złapałam za kubek i jednym łykiem pochłonęłam jego zawartość.
 - Może was podwieźć? Będzie szybciej. - zaproponował Paul.
 Niestety, nie miałam ochoty na przejażdżkę bryczką, czy czym tam się jeździło w 1912 roku.
 - Nie trzeba. - powiedział w końcu Gideon.
 - Jak wolicie.
 Wyszliśmy z salonu. Obawiałam się, że gdzieś może czaić się Millhouse z bronią za pasem i strzelić nam w nogi za to słodkie kłamstewko, ale nigdzie go nie było.
 Gideon otworzył przede mną drzwi.
 - Do widzenia. - powiedzieliśmy.
 - Trzymajcie się. - uśmiechnął się Paul ze szczytu schodów.
 Lucy nic nie powiedziała.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

 Udaliśmy się do kościoła w Belgravii, gdyż było to jedyne miejsce, z którego mogliśmy się przenieść do przeszłości bez problemów. Oczywiście mogliśmy to zrobić z Kwatery Głównej, ale chcieliśmy uniknąć zbędnych rozmów ze Strażnikami i stamtąd było dosyć daleko do domu lady Tilney. Stracilibyśmy dużo czasu na drogę tam i z powrotem. Z kościoła było jakieś pięć minut drogi do domu mojej prapraprababki. Dlaczego akurat tam? Ponieważ sądziliśmy, że właśnie tam mieszkają teraz Lucy i Paul. Chociaż słowo 'teraz' nie powinno być raczej użyte w tym przypadku.
 Miałam mieszane uczucia. Odczuwałam trochę tremę, jak przed występem w szkole podstawowej. Strach - przed zapomnieniem tekstu i publicznością, radość - że to już koniec prób i zaraz będzie po wszystkim. Czułam strach i zarazem radość przed spotkaniem z Lucy i Paulem. Im dłużej jechaliśmy, tym gorzej się czułam. Atmosfera w samochodzie była napięta. Nikt nie odzywał się przez prawie całą drogę co jeszcze bardziej pogarszało moje samopoczucie. Lepsza sztywna rozmowa niż grobowa cisza. Postanowiłam coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
 Nagle doznałam olśnienia.
 - A o zrobimy jeśli nie będzie Lucy i Paula u lady Tilney? - zapytałam.
 Zebrani popatrzyli po sobie. Trafiłam w sedno. Przez pewien czas nikt się nie odzywał. Najwyraźniej nie brali tego pod uwagę. A może po prostu nie przygotowali się do odpowiedzi, bo nie myśleli, że o to zapytam?
 Już miałam ponowić pytanie, gdy odezwał się doktor White.
 - Prawdę mówiąc nie braliśmy tego specjalnie pod uwagę. Lady Tilney z pewnością będzie wiedzieć gdzie są.
 A więc nie liczyli się z porażką. Nie dawałam za wygraną.
 - A co jeśli nie będzie wiedziała gdzie są albo nie będzie chciała nam powiedzieć?
 Tym razem odpowiedział Falk de Villers.
 - Nie wiedzę by nie powiedzieli jej o miejscu swojego pobytu na wypadek gdybyście ich szukali. A gdyby nie chciała wam powiedzieć - zrobił krótką przerwę i już myślałam, że zaproponuje zmuszenie jej do wyjawienia tajemnicy przemocą - możecie jej opowiedzieć o tym, że wiecie, że Lucy i i Paul nie są zdrajcami.
 No tak. Tyle, że ona już wiedziała, że my wiemy.
 - Stracilibyśmy wówczas dużo czasy. - drążyłam temat.
 - Wrócilibyście i wyruszyli tam następnego dnia. - odparł rzeczowo.
 - A gdyby jednak nie chciała powiedzieć? - nie dawałam spokoju.
 - To byłaby tylko i wyłącznie strata Lucy i Paula. - rzucił Falk.
 Byłam w kropce. Nie miałam o co zapytać. Zresztą o co bym nie pytała oni i tak mieli na wszystko wytłumaczenie, mimo, iż się nie przygotowali.
 Znowu zapadła cisza, którą przerwało moje ciche westchniecie. Chciałam westchnąć bardzo cicho ale mi się nie udało. Siedzący obok mnie Gideon, złapał mnie za rękę i uścisnął. Eh... Mógł to zrobić bardziej dyskretnie. Nie tak, żeby wszyscy zauważyli. Nie chciałam znowu wysłuchiwać porad pana Georga na temat moich uczuć.
 Dotarliśmy do Belgravii. Wysiadłam z samochodu i chwiejnie stanęłam. Miałam nogi jak z waty. Ruszyłam powoli w stronę kościoła. Nie doszliśmy jeszcze do drzwi, a coś zamajaczyło obok mnie. Spojrzałam w tamtą stronę i ujrzałam nikogo innego jak Xemeriusa. Nie byłam zbytnio zdziwiona jego widokiem. Codziennie nie było go całymi godzinami. Co prawda nie podejrzewałam, że przebywał wtedy tutaj, ale łatwo mi było w to uwierzyć. W końcu to był jego dom zanim się poznaliśmy. Pewnie tęsknił za tym miejscem.
 W tej samej chwili dotarło do mnie, że to wciąż był jego dom. Bywał tu o wiele częściej niż na Bourdon Place.
 - Ooo... Hej. Co ty tu robisz? - zmieszał się. Pokręciłam głową z rezygnacją. Był z pięć metrów ode mnie. Jak chciał się dowiedzieć to mógł chociaż podlecieć bliżej. Przecież doskonale wiedział, że nie mogę z nim rozmawiać na głos w obecności innych. Chyba, ze ci 'inni' to Leslie albo moje rodzeństwo. Nie zwracając na niego uwagi weszłam za pozostałymi do kościoła. Chronograf już na nas czekał.
 Xemerius wleciał tuż za mną.
 - Wnioskując po waszych strojach i po twoim dziwnym zachowaniu... - tu przerwał bo rzuciłam mu wściekłe spojrzenie. Przesadzał, zachowywałam się tak jak zwykle. No może byłam trochę zdenerwowana ale tego nie okazywałam. - ... wybieracie się do roku 1912 lub około.
 Nie reagowałam.
 - Czy twoje milczenie mam uznać za potwierdzenie mojej hipotezy?
 Kiwnęłam dyskretnie głową. Niemal triumfował.
 - W celu napicia się herbatki i miłej pogawędki?
  Wzruszyłam ramionami. To wcale nie musiała być miła rozmowa.
 - Mrożącej krew w żyłach rozmowy? Nie, czekaj, wymiany zdań?
 To już brzmiało lepiej. Chociaż też nie byłam do końca pewna, kiwnęłam głową.
 - Przeżyjesz. A jak nie to znajdę sobie nowego człowieka. - zwykł to mówić codziennie.
 - Tak, bo przecież na każdym kroku spotyka się ludzi widzących duchy. Przepraszam, demony. - prychnęłam cicho.
 - Najpierw Gideon. - rzekł Falk.
 - Może i nie. I na pewno nie podróżujących w czasie.
 - Widzisz jaka jestem wyjątkowa! - szepnęłam, najciszej jak potrafiłam.
 - Teraz ty, Gwendolyn. - powiedział Falk.
 - Nie zaprzeczam! - usłyszałam jeszcze Xemeriusa, zanim przeniosłam się do przeszłości.
 Kościół był pusty. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że mógł być pełny ludzi. Widocznie Strażnicy zadbali, by wysłać nas w dzień kiedy rzadko kto tu zagląda. Szkoda, że nie przyszło mi to do głowy w samochodzie.
 Gideon stał przede mną i uśmiechał się.
 - A co gdyby kościół nie był pusty? - spytałam go.
 - W tych czasach ludzie w kościołach zbierali się tylko na niedzielnych nabożeństwach i innych mszach. Dziś jest wtorek a śluby są w soboty, komunie i chrzty w niedziele.
 - A jakby był jakiś pogrzeb? Albo trafił się pojedynczy człowiek?
 - Istnieje coś takiego jak kroniki parafialne. Pisze tam, kto się kiedy urodził i kiedy zmarł, a także kiedy odprawiono jego pogrzeb, mszę żałobną i różaniec. Jest to ustawione chronologicznie, więc łatwo było znaleźć dzisiejszy dzień. Chodźmy. - złapał mnie za rękę. - Poza tym jestem stuprocentowo pewny, że kościół jest zamknięty na wszystkie spusty i trzeba będzie użyć twojej wsuwki do włosów.
 Jedna rzecz mnie jeszcze zastanawiała- ostatnim razem, gdy uciekaliśmy przed Lucy i Paulem, wpadliśmy do tego kościoła bez używania mojej wsuwki do włosów.
 - Uprzedzając twoje pytanie - mieliśmy szczęście, że akurat w tym czasie była tu kobieta porządkująca kościół.
 Podeszliśmy do bocznych drzwi i Gideon nacisnął klamkę. No i znów miał absolutną rację, bo drzwi były zamknięte. Jednym ruchem wyciągnął z moich włosów wsuwkę, zanim w ogóle zdążyłam zaprotestować. Gdyby Gideon nie znalazł niczego innego to może musielibyśmy tu zostać do przeskoku w czasie i przynajmniej bym nie musiała się spotkać z Lucy i Paulem. I może nawet miałabym z tego pewne korzyści, powołując się choćby na pierwszą wizytę w 1912 roku. Ledwie się obejrzałam, a drzwi stały przed nami otworem. No cóż, najwyraźniej lekcje misteriów mogły się do czegoś przydać.
 - Dobrze, że był tylko jeden zamek. Łatwo poszło. - rzekł Gideon i przepuścił mnie w drzwiach.
 Miałam olbrzymią nadzieję, że tak samo pójdzie z rozmową, która nas czekała.


Wiem, że trzymam Was w cholernej niepewności przed rozmową z Lucy i Paulem. xd
I, błagam Was, znajdzie sobie jakieś nicki, żeby wiedziała kto jest kto bo za nic nie mogę Was rozróżnić (to oczywiście do anonimów :) ).

sobota, 21 grudnia 2013

 I tak trafiłam do imperium mody. Stałam z rozłożonymi rękami a madame Rossini obwiązywała mnie w talii błękitną wstążką. Wstążka, według mnie, idealnie pasowała do całości, z której składała się równie błękitna letnia sukienka z bufkami i kapelusz z odrobinę za dużym kloszem. Przynajmniej jak na oko, bo jeszcze go nie mierzyłam. Leżał samotnie na toaletce. Do tej pory myślałam, że tylko krwista czerwień podkreśla błękit moich oczu i czerń włosów ale okazało się, że w niebieskim wyglądam równie dobrze. Ogólnie jestem skromna ale muszę przyznać, że w tej 'kreacji' prezentowałam się zachwycająco.
 - Bien. - powiedziała madame Rossini.- Jeszcze kapelusz.
 Podbiegła do szafeczki i wzięła kapelusz w pulchne dłonie.
 - Och... Czy to konieczne? Wolę go nawet nie zakładać bo zniszczy pierwsze wrażenie. - westchnęłam, oglądając się w lustrze.
 - Kobiety rzadko chodziły bez kapeluszów na zewnątrz. - odparła madame Rossini. - Ty nie masz się czy przejmować, bo ładnemu we wszystkim ładnie.
 Może i tak ale na pewno nie w kapeluszu.
 Uśmiechnęłam się do madame Rossini.  Nie ważne były olbrzymie kapelusze i puszyste fryzury. Najważniejsze, ze istniała. Nie zniosłabym gdyby to Giordano mnie ubierał. Oboje pewnie dostalibyśmy białej gorączki.
 Madame Rossini włożyła mi na głowę kapelusz, a ja spojrzałam w lustro. Był trochę, a właściwie bardzo ciężki i głowa nieco uginała mi się na bok ale poza tym to nie było tak źle.
 - Mogło być gorzej. - rzuciłam z ulgą.
 - Jest idealnie. - rzekła zachwycona.
 - A buty? Nie będę przecież biegała boso w 1912 roku.
 - Już, już, bez zbędnego pośpiechu, kochanieńka. Nie lubię słowa 'buty'. Jest takie ciężkie, nie pasuje do bucików, które noszą kobiety. - madame Rossini była Francuzką i trochę śmiesznie akcentowała wyrazy, zwłaszcza zmiękczające typu 'kochanieńka'. 
 - Więc jak mam mówić?
 - A to już zależy od rodzaju.
 Postawiła przede mną parę białych but.., yyy..., baletek. Ubrałam je i poruszyłam stopą w powietrzu. Były nawet wygodne i ładne, choć gustowałam raczej w trampkach.
 - Czy będziemy coś robić z włosami? - zaciekawiłam się.
 - Podepnę je po bokach i zakręcę na lokówce. To niezbyt szykowna fryzura, ale na popołudniową herbatkę idealna. Muszę tylko kontrolować czas. - zerknęła na zegar. Wskazywał godzinę czternastą pięćdziesiąt. - O, mamy jeszcze dwadzieścia pięć minut. Siadaj. - rozkazała i ściągnęła kapelusz z mojej głowy.
 Rozglądnęłam się po pracowni w poszukiwaniu krzesła. Nigdzie nie mogłam go dostrzec.
 - Na czym?
 - Na krześle. - postawiła je przede mną. Nie wiem skąd je wytrzasnęła, ale nie zdziwiłabym się, gdyby je wyczarowała.
 Usiadłam spokojnie i czekałam efektu pracy madame Rossini. Podejrzewałam, że nie będzie to nic nadzwyczajnego, taka tam najzwyklejsza fryzura.
 Gdy jednak madame Rossini skończyła i obejrzałam się w lusterku, musiałam przyznać, że mimo, iż było to zwykłe podpięcie włosów to w połączeniu z błękitem ubrania, wyglądało bardzo elegancko. Włosy układały się falami wokół mojej twarzy co jeszcze bardziej dodawało mi uroku. Wyglądałam trochę jak aniołek z kościelnych fresków. Brakowało mi tylko skrzydeł i aureoli.
 - Ekstra. - skomentowałam, bo nic innego nie przychodziło mi do mojej pustej głowy.
 - Nie wiem, czy to słowo idealnie obrazuje twój wygląd. Nawet słowo 'cudownie' nie jest adekwatne. - westchnęła madame Rossini.
 - Bombowo? - zagaiłam.
 - Eh... Po prostu nie ma takiego słowa.
 - Ja tam zostanę przy 'bombowo'. - mruknęłam.
 W tym samym momencie otworzyły się drzwi i do środka wpadł Gideon a tuż za nim Falk de Villers.
 - Toż to obłęd! Najpierw się puka a potem wpada jak huragan! I to do mojej pracowni! Niedorzeczność! - madame Rossini była naprawdę oburzona.
 Ilość wykrzykników w jej wypowiedzi mogłaby nas zmieść z powierzchni ziemi, gdybyśmy tylko byli na wolnej przestrzeni.
 - Proszę nam wybaczyć, madame Rossini, ale bardzo się śpieszymy. - rzekł Gideon ze skruszoną miną.
 - To nie tłumaczy braku kultury, młody człowieku. - odburknęła madame Rossini i, już z uśmiechem, podała mi kapelusz.
 - Błagam. Tylko nie to. - jęknęłam.
 Z doświadczenia wiedziałam, że w kapeluszach i perukach mi nie do twarzy.
 Madame Rossini westchnęła. Pewnie przyprawiałam ją o ból głowy swoim ciągłym stękaniem. Ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu a zarazem radości odłożyła kapelusz. Mimo to, ubrałam go, aby nie robić jej przykrości.
 Dopiero teraz stanęłam przed Falkiem i Gideonem w pełnej okazałości.
 - Nieziemsko. - wyrwało się Gideonowi i zaraz potem się zaczerwienił. Pierwszy raz widziałam go zawstydzonego.
 - Tak. To jest to słowo. - madame Rossini kiwnęła do mnie głową. - I kto by pomyślał, że to wszystko moja robota. Oczywiście, bez twojej urody, łabędzia szyjko, nic by się nie udało.
 - Idziemy. - powiedział Falk de Villers niezaprzeczalnym tonem, choć patrząc z ironicznym uśmieszkiem na zawstydzonego Gideona. - Pójdę po Jake'a i Thomasa a wy zaczekajcie na nas w limuzynie. Gwendolyn, tylko nie zniszcz sobie fryzury, nie będziemy mieli czasu na poprawianie czegokolwiek. - zachichotał i wyszedł.
 - Pan de Villers ma rację, dziubeczku. - potwierdziła madame Rossini.
 - Nie jesteś specjalnie wystrojony. - stwierdziłam, gdy Gideon zamknął za nami drzwi.
 - Za to ty wręcz przeciwnie. - nachylił się i pocałował mnie.
 - Uważaj. Słyszałeś chyba, co powiedzieli Falk i madame Rossini. - zaśmiałam się. - Cieszę się, że nie musiałam ubierać peruki.
 Ruszyliśmy do wyjścia wolnym krokiem.
 - Giordano nie zna się zbytnio na modzie z XX wieku. - odparł z diabelskim błyskiem w oku.
 Popatrzyłam na niego zdziwiona.
 - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że sam się ubierałeś? - dziwnie to trochę zabrzmiało.
 - Tak, sam. Madame Rossini nic nie zauważyła a to oznacza, że nauczyłem się czegoś przez tych kilka lat. - wyparł dumnie pierś.
 - Jestem z ciebie dumna. - rzekłam i roześmiałam się.
 I wtedy przypomniałam sobie co mnie czeka i przestałam się śmiać tak nagle, jak zaczęłam.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

 Następnego dnia Gideon znów czekał na mnie pod szafkami. Oczywiście cieszyłam się, ale cały czas zachowywał się podejrzanie. Wyjątkowo Raphael i Leslie nie jechali z nami do domu, bo mieli jeszcze dodatkowe zajęcia, więc gdy szliśmy do auta zerknęłam na Gideona i zapytałam:
 - O co chodzi? Czy coś się stało?
 - Dzisiaj odwiedzisz, a raczej odwiedzimy Lucy i Paula. - nie był tym zachwycony.
 Zastanowiłam się dlaczego. Ostatnio odniosłam wrażenie, że ich polubił. Ja za to byłam zdziwiona. Nie myślałam, że tak szybko się to stanie, a ja nie zostanę wcześniej uprzedzona. Powinni mi o tym powiedzieć co najmniej wczoraj.
 - Naprawdę?
 - Tak. Rozumiem, że się cieszysz, ale to nie będzie spotkanie na jakie liczysz. Raczej informacyjne. Będziemy musieli powiedzieć im o wszystkim, co się do tej pory wydarzyło, włącznie z ucieczką hrabiego.
 Mój entuzjazm nieco przygasł.
 - To nie będzie łatwe zadanie. - westchnęłam.
 Już widziałam reakcję Lucy i Paula.
 - Ani przyjemne. - dorzucił Gideon. - Na pewno się wkurzą takim rozwojem wydarzeń.
 - To zrozumiałe. - wtrąciłam.
 - Nie przeczę. I oczywiście obiektem ich zarzutów będę ja, tak, jakbym miał jakikolwiek wpływ na sposób przetrzymywania hrabiego. Zawsze muszę wszystko załatwiać.
 - A czego się spodziewałeś? - prychnęłam.
 Było wyjątkowo mało osób, które mogły przenieść się do przeszłości i zrobić to za niego.
 - Od początku wiedziałem, że nas wyślą z tą straceńczą misją. - odpowiedział wymijająco. - Sama też byś sobie poradziła. Na ciebie na pewno nie byliby tacy wkurzeni.
 Otworzył przede mną drzwi samochodu.
 Wchodząc do środka nieomal uderzyłam się w głowę, słysząc jego słowa. W ostatniej chwili zdążyłam się uchylić. Do spotkania w 1912 roku na pewno zdążyłby mi urosnąć guz wielkości piłeczki od tenisa. No dobra, przesadziłam.
 Poczekałam, aż Gideon usiądzie naprzeciwko.
 - Powinieneś ponieść konsekwencje. - warknęłam wściekła.
 - Już nie przesadzaj. Nie ja odpowiadałem za zamknięcie Whitmana. Ciesz się, że w ogóle go zamknęli bo patrząc przez pryzmat tej bajeczki, którą im opowiedzieliśmy, nie mieli powodów, by to zrobić. W końcu żyjemy w kraju, w którym każdy ma prawo do wolności i nie można nikogo od tak zamykać.
 Zastanowiłam się. Gideon miał rację. No bo co takiego ten Whitman zrobił w naszej opowieści? Zamknął Strażników w piwnicy, ale to było wiadomo i bez naszej pomocy. Aaa, i jeszcze chciał nas pozabijać ale to akurat szczegół bo chcieć zrobić a zrobić to trochę różne rzeczy. Strażnicy cały czas powtarzali, że ostatecznie by się na to nie zdobył. Naprawdę w to wierzyli, a doktor White tylko ich w tym utwierdzał, chociaż wiedział jak było naprawdę.
 Westchnęłam i popatrzyłam na Gideona.
 - Przepraszam. Nie powinnam tak na ciebie naskakiwać, ale jestem ostatnio strasznie zdenerwowana tą całą sytuacją. I jeszcze ta wizyta u Lucy i Paula... To nie twoja wina. - powiedziałam skruszona.
 Omal nie powiedziałam mu o wizji cioci Maddy.
 - Rozumiem, że jesteś zdenerwowana. Ja też jestem, ale nie wrzeszczę na ciebie i nie oskarżam cię na każdym kroku o coś, czemu nie jesteś winna, bo nie miałaś na to wpływu. - odparł i spojrzał na mnie z wyrzutem.
 Wytrzymałam jego spojrzenie. Był naprawdę urażony.
 - Masz rację. Przepraszam. - powtórzyłam.
 Właśnie podjechaliśmy pod Kwaterę Główną. Wysiadłam i zaczerpnęłam świeżego powietrza. O, tak, tego mi było trzeba po całym dniu spędzonym w szkole pełnej woni potu, perfum i nauki. Od razu się lepiej poczułam. Ostatnio non stop potrzebowałam orzeźwienia.
 - No już się tak nie dąsaj. - powiedziałam do Gideona i złapałam go za rękę.
 - Och, Gwenny. Gwenny. - westchnął, objął mnie ramieniem i pocałował w czubek głowy.
  Ruszyliśmy w stronę drzwi. Pan George wyszedł nam na spotkanie z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Nie był to jednak szczery uśmiech, bardziej sztuczny i wymuszony. Widocznie pan George bal się, że nie zgodziłam się na spotkanie z Lucy i Paulem. Nie wiem, jak w ogóle mógł tak myśleć.
 Wiadomość, że Lucy i Paul są moimi rodzicami wstrząsnęła moim światem. Czułam się zagubiona, nie rozumiejąc, dlaczego mnie zostawili i uciekli. Jednak z czasem, gdy zrozumiałam, dlaczego to zrobili, wybaczyłam im. Nie kochałam ich jak przybranych rodziców, czyli Grace i Nicholasa, ale zdołali już zaskarbić sobie moją sympatię. Od początku, gdy dowiedziałam się, że ukradli chronograf nie wierzyłam, że mogą być źli i groźni. Uważałam, że mieli poważne powody, by to zrobić. Może był to rodzaj niewidocznej więzi emocjonalnej  może po prostu miałam za dużą wiarę w ludzi. Ale miałam rację. Lucy i Paul znali prawdziwe zamiary hrabiego i chcieli mnie uratować. Jak to rodzice, bardzo mnie kochali i trudno przyszło im mnie zostawić. Oddali mnie w opiekę mamie i tacie ( wciąż trudno mi myśleć o nich inaczej niż jak o rodzicach, tym bardziej, że w rzeczywistości Grace jest moją cioteczną babką ), gdyż mieli do nich bezgraniczne zaufanie. Za to ci od razu mnie pokochali – jak wynika z opowiadać mamy – i strzegli mnie jak oka w głowie. Wszystko, co zrobili, nawet kłamstwa, były po to, żebym była bezpieczna. Dlatego pragnęłam lepiej poznać biologicznych rodziców, a poza tym lubiłam spędzać z nimi czas, mimo, że widziałam się z nimi dopiero dwa razy.
 - I jak, Gwendolyn, zgadzasz się? - usłyszałam głos pana Georga.
 - Jasne. - odparłam lekko.
 - No to kamień z serca.
 Drzwi do Kwatery otworzyły się i podniosłam głowę, żeby zobaczyć, kto idzie. Ujrzałam doktora White’a, uśmiechającego się do mnie serdecznie. Kiedyś myślałam, że jesteśmy wrogami, ale teraz zmieniłam zdanie. Od zamknięcia kręgu krwi i wyjaśnienia pozostałym, że hrabia de Saint Germain był zdrajcą, nie odbyliśmy poważnej rozmowy a chciałam z nim wyjaśnić jak doszedł do prawdy. Niestety, nie miałam ostatnio czasu na taką poważną rozmowę, ale wiedziałam już, co zrobię.
 - Dzień dobry. - rzekłam i dodałam. - Kiedy mam stawić się u pana na badaniach kontrolnych?
 - Jakich bad… - zaczął zdziwiony ale posłałam mu ostrzegawcze spojrzenie. Najwyraźniej zrozumiał, bo prędko dorzucił. - A, to. Ile razy mam ci powtarza, że nie są to badania, tylko zwykłe szczepienie?
 - Szczepienie. - powtórzyłam. Nie chciałam nas wydać i pokiwałam głową. Widocznie doktor White miał już coś na myśli w razie, gdyby ktoś zaczął wypytywać o co chodzi. - Pomyliło mi się. No to kiedy?
 - Hmmm…. Może jutro?
 - Jasne.
 Zza doktora White’a wyjrzał jego syn, Robert. Robert był duchem i to dość małym. Utopił się w basenie w wieku ośmiu lat. Jego dusza nie poszła tam, gdzie idzie większość dusz po rozłączeniu z ciałem w wyniku śmierci, lecz pozostał tu, na ziemi by towarzyszyć swojemu ojcu. Doktor White nie miał zielonego pojęcia o istnieniu Roberta-ducha, a ja nie chciałam póki co mu o tym wspominać. I tak miałam w bród zmartwień na głowie.
 - Cześć. -  powiedział, nie było wątpliwości, że do mnie.
 Niestety, nie chciałam, by wzięli mnie za idiotkę dlatego tylko się do niego uśmiechnęłam. Wiedziałam, że się nie obrazi, bo mnie rozumiał.
 - Jakie szczepienie? - spytał pan George.
 Tak jak przypuszczałam ktoś musiał się zaciekawić, zwłaszcza, że nie było potrzeby ich robić, bo dopiero co zostałam zaszczepiona na chyba wszystkie choroby świata. I tak jak myślałam doktor White miał już wytłumaczenie.
 - Przeciw dżumie. - odparł.
 - Po co? Dopiero, co była szczepiona.
 - Szczepionki nie działają wiecznie.
 - Ale przecież Gwendolyn nie potrzebuje szczepienia, bo nie przebywa w wieku, w którym szalała dżuma. Z tego, co wiem teraz jest rzadkością, zwłaszcza w cywilizowanych krajach a już na pewno w zamkniętej piwnicy.
 - Pełnej szczurów? - prychnął doktor White. - Nie byłbym tego taki pewny. Gwendolyn przyszła do mnie z prośbą o usunięcie ryzyka zarażenia się dżumą, gdyż w piwnicy jest dużo szczurów. Lepiej dmuchać na zimne.
 - Może i masz rację. Pamiętam doskonale gdy wszedłem razem z Lucasem Montrose do archiwum pewnej nocy, tuż po tym jak... chronograf zniknął. Mieliśmy wówczas przenieść drugi chronograf do archiwum, żeby był bezpieczny i nie narażony na kolejną kradzież, w końcu Gideon był wówczas bardzo mały a oczekiwaliśmy Rubinu. Gdy tylko przekroczyłem próg i zaświeciłem latarkę, usłyszałem pisk i zobaczyłem jak gromadka szczurów ucieka do dziury w ścianie, zbyt małej by można było wsadzić tam rękę. I tak wolałbym tego nie robić, jeszcze jeden z nich mógłby mnie nadgryźć.
 Gideon przysłuchiwał się tej rozmowie i gdy pan George kończył swój wykład, spojrzał na mnie wymownie. Doskonale wiedział, że w piwnicy na elapsji jeszcze nigdy nie spotkaliśmy szczura, nawet martwego i chciał wiedzieć, co knuję. Już miał coś powiedzieć do doktora White'a i pana George'a, gdy zamknęłam mu usta.
 - Później ci wyjaśnię. - szepnęłam najciszej jak mogłam, żeby tylko pan George mnie nie usłyszał, bo znowu zaczęłaby się dyskusja.
 - Ale czego my nic nie wiemy? Czy to nie my powinniśmy decydować kiedy Gwendolyn zostanie zaszczepiona? - oburzył się pan George.
 Najwidoczniej to nie był jeszcze koniec dyskusji.
 - To ja tu jestem lekarzem i to ja tu decyduję o takich rzeczach, zapomniałeś Thomas? Wy to możecie sobie ewentualnie decydować o tym, czy podać komuś witaminę C czy Rutinoscorbin. - odpowiedział zniecierpliwiony doktor White. - Nie rób afery Thomas. Pośpieszcie się, bo zmarnowaliśmy już i tak za dużo czasu na głupie gadki.
 Odwrócił się i wszedł do budynku. Zrobił to tak nagle, że mały Robert nie zdążył zareagować i nie przesunął nogi. Doktor White nadepnął mu na stopę. Oczywiście ani doktor ani Robert nic nie poczuli ale duch i tak posłał mi smutne spojrzenie i ruszył za nieświadomym ojcem.

czwartek, 1 sierpnia 2013

 Po powrocie z łazienki postanowiłam się jeszcze trochę pouczyć. Niestety, nie szło mi wkuwanie słówek z niemieckiego tym bardziej, że ich tematyka była raczej nudna (zjawiska pogodowe i kataklizmy), więc zamknęłam podręcznik. Już miałam położyć się spać, gdy do pokoju wleciał Xemerius i z impetem uderzył w ścianę. Oczywiście nie narobił hałasu.
 - Tak. Właśnie. Wygląda. Wejście. Smoka. A. Właściwie. Demona. - z trudem łapał powietrze w dodatku chyba bardzo mocno uderzył się w głowę przy zderzeniu.
 Przed oczami stanął mi obraz Xemeriusa z gwiazdkami nad głową i językiem wystającym z paszczy. Ta wizja na chwilę zdmuchnęła z mojej twarzy wyraz przygnębienia, ale zaraz przypomniałam sobie o moim życiu i o tym jakie jest popaprane.
 Nie odzywając się, skończyłam ścielić łóżko.
 - Co za bezczelność! Helou?! Ja tu jestem! - krzyczał Xemerius, o kilka decybeli za głośno, chociaż to i tak nie miało znaczenia, bo słyszeć go mogłam tylko ja.
 - No już dobrze. Cicho, bo mi zaraz bębenki pękną. - warknęłam i opadłam na łóżko.
 - Co ci jest? Pokłóciłaś się z Mufasą? - zachichotał z własnego żartu.
 Z początku patrzyłam na niego zdziwiona ale po chwili załapałam. Lew był zwierzęcym odpowiednikiem Gideona. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby nazwać go Mufasą, ale Xenerius był znany z nabijania się z każdego.
 - Nie. To ty mnie wnerwiasz tymi kpinami i żartami ze wszystkich naokoło.
 - Sarkazm to moja najlepsza cecha. - dumnie wypiął pierś. - A poza tym wyluzuj, Gwendolyn, za bardzo się usztywniasz. Czy chodzi o tą wizję twojej stukniętej ciotki?
 - Skąd wiesz?
 - Posłuchałem nieco twoją rozmowę z Leslie. Choć nie za dużo wiem, bo twoja przyjaciółka trochę gadatliwa jest i cały czas nawijała jak najęta.
 Postanowiłam puścić jego uwagę na temat Leslie mimo uszu.
 - To tylko wizja. Wcale nie musi się spełnić. - sama nie wierzyłam w to, co mówię.
 - Do tej pory się spełniały. - zauważył Xemerius, już bez cienia drwiny w głosie, co nie było do niego podobne. Wszystko obracał w żart, najwyraźniej trochę się przejął i zrozumiał powagę sytuacji.
 Miał rację. Ciocia Maddy miewała już kilka razy wizje, które stawały się rzeczywistością. Przewidziała śmierć mojego dziadka Lucasa, to, że przeskoczę w czasie a nawet, że zostanę przebita mieczem na balu. Ta ostatnia była nieco jednoznaczna. Niestety, jej wizje trudno było wytłumaczyć. Dopiero po fakcie stawało się jasne, co oznaczały. W tej również mogło chodzić o coś innego niż przypuszczaliśmy. To była dla mnie pociecha, choć marna.
 - Nie wiemy, czy znaczą to, co myślimy. - wyjaśniłam.
 - Fakt. - potwierdził. - Ale to nie znaczy, że nasze spekulacje nie okażą się prawdą.
 - Nic na to nie poradzę. - odparłam. - Wizja i tak się spełni bez względu na to, co zrobię.
 Zdawałam sobie sprawę z własnej hipokryzji. Raz mówiłam, że wizja nie musi się spełnić, choć dobrze wiedziałam, że wizje cioci Maddy były bezbłędne, a raz twierdziłam, że spełni się tak czy siak, chociaż doskonale wiedziałam, że nigdy tak naprawdę nie próbowałam żadnej zapobiec.